Presidents Cup – dominacja Amerykanów ze Statuą Wolności w tle!
Powiedzieć, że zakończony w niedzielę Presidents Cup był zaciętym pojedynkiem, byłoby sporym nadużyciem. Drużyna amerykańska, będąca aktualnie w totalnej ofensywie, rozbiła ekipę reszty świata 19/11, prowadząc przed niedzielnymi singlami 14.5/3.5, czym zamanifestowała dość brutalnie swoją dominację.
Phil
Bohaterem tegorocznego pojedynku, rozgrywanego na polu Liberty National, z którego roztaczał się wspaniały widok na drapacze chmur Manhattanu, był niewątpliwie Phil Mickelson, który dorobił się też nowego pseudonimu. Podczas Presidents Cup znany był nie jako „Leftie”. Z lubością wołano na niego … „Dziadek”! 47-letni, pięciokrotny zwycięzca turniejów wielkoszlemowych na tle tej całej gwardii młodych, gniewnych i nieobliczalnych, faktycznie wyróżniał się dojrzałością. W pozytywnym sensie! Fakt ten oczywiście tylko dodatkowo go nakręcał i mobilizował do świetnej gry. Mickelson, który do drużyny dostał się dzięki dzikiej karcie, przydzielonej przez amerykańskiego kapitana – Steve’a Strickera, zanotował trzy zwycięstwa, zero porażek i jeden remisik, tak żeby zbytnio nie przesadzić. Wygrywając 2&1 niedzielny mecz przeciwko Adamowi Hadwinowi, odnotował swój SETNY mecz w międzynarodowych potyczkach oraz schodził z pola jako gracz z największą liczbą zdobytych punktów (26) w historii Presidents Cup, detronizując tym samym swojego odwiecznego rywala Tigera Woodsa!
Tiger
Kolejnym bohaterem był asystent kapitana Strickera – Tiger Woods! Chociaż może słowo „kolejnym” nie jest tutaj najwłaściwsze i rozsądniej jest napisać – równorzędnym! Niezależnie jednak od zastosowanego określenia, Tiger odnalazł się fantastycznie w nowej dla siebie roli! Był wszędzie! Interesowało go wszystko, co związane z jego drużyną. W trakcie dni treningowych Tiger, wożony czerwonym „Melexem” przez Notah Begay, swojego dobrego kumpla ze Standford wszędzie musiał zajrzeć i wszystko sprawdzić. Ze względu na rehabilitację pleców za dużo nie mógł chodzić, ale często widać było go też maszerującego razem z zawodnikami. Gracze wręcz tłoczyli się wokół Mistrza, prosząc o poradę, upewniając się w niektórych kwestiach lub chociażby przybijając ze swoim mentorem „żółwika”!
Patrick Reed, nie bez przyczyny nazywany Kapitanem Ameryka, powiedział o Tigerze:” Tylko samo posiadanie go w drużynie, jest wielką rzeczą! ” Był on też bohaterem dość zabawnej historii doskonale obrazującej posłuch jaki miał Tiger w drużynie. Otóż, rozgrzewający się przed rundą treningową Reed i Fowler, po późnym przybyciu na range i braku wystarczającej rozgrzewki, chcieli delikatnie opóźnić swoje wyjście na pole i przekazali taką prośbę jednemu z oficjeli. Po chwili w swoim czerwonym „bolidzie”, podjechał Tiger i szepnął słówko Patrickowi. W tym momencie Reed wystrzelił jak rakieta na pierwsze tee. Zszokowany Rickie po pytaniu o co chodzi, uzyskał krótką odpowiedź: „ Kiedy Mr. Woods mówi, żebym coś zrobił, robię to!”
Tiger&Phil
Wygląda na to, że czasy „szorstkiej przyjaźni” pomiędzy Tigerem Woodsem i Philem Mickelsonem odeszły już w niepamięć, a wręcz… nigdy nie miały miejsca. Po wygranym przez Mickelsona niedzielnym meczu z Adamem Hadwinem, kibice oraz gracze z lekkim zdumieniem mogli obserwować wspaniały moment, kiedy ci dwaj odwieczni rywale wpadają sobie w ramiona! Ponad dekadę temu taki widok raczej nie wchodził w grę lub przynajmniej tylko tak myśleliśmy. Zamiast tego kibice z całego świata przyzwyczaili się do widoku dość chłodnych relacji dwóch supergwiazd, podczas wspólnych występów drużynowych.
Mickelson, podczas jednej z konferencji prasowych tegorocznego Presidents Cup, powiedział jednak coś zaskakującego: „ Tiger i ja byliśmy przyjaciółmi i dobrze się rozumieliśmy podczas tych wszystkich turniejów drużynowych, a to że nie było to widoczne jest nieistotne. Dobrze nam się współpracowało, grając razem w drużynie i wspólnie cieszyliśmy się naszymi sukcesami.”
Tiger z kolei wypowiadał się w podobnym tonie: „Myślę, że to prasa trochę rozdmuchała temat. Byliśmy z Philem przyjaciółmi od bardzo dawna. Mieliśmy swoje trudne chwile, kiedy przegraliśmy kilka pucharów, ale z drugiej strony mieliśmy też wielkie zwycięstwa. Mam nadzieję, że w przyszłości możemy to kontynuować.” Alleluja!
https://web.facebook.com/GolfChannel/videos/10154646922816330/
Pełna Mobilizacja
Drużyna amerykańska, która chyba jeszcze nigdy w historii nie miała, aż tak wyśrubowanego składu, prowadziła od samego początku, nieprzyzwoicie wręcz dominując w meczach parami. W czwartkowy wieczór wynik wynosił 3.5/1.5 i na razie nic strasznego się nie działo. W piątek nastąpił pogrom, kiedy Amerykanie wygrali wszystkie mecze, oprócz samotnego remisu Reeda i Spietha, przeciwko Matsuyamie i Hadwinowi. Stan meczu 8/2 nie był może idealny, ale z ośmioma sobotnimi pojedynkami w perspektywie, karta jeszcze mogła się odwrócić. Tak się jednak nie stało i kolejny pogrom w sobotę, o mały włos nie spowodował, że wynik Presidents Cup 2017 byłby już rozstrzygnięty przed niedzielnymi singlami! Amerykanie w sobotę po prostu roznieśli drużynę międzynarodową, wygrywając 6 meczów, a przegrywając i remisując po jednym pojedynku.
Bohaterami soboty został duet Anirban Lahiri i Si Woo Kim, którzy dzięki przebudzeniu Arinbana, zdołali uratować swoją drużynę przed katastrofą, jaką byłoby niewątpliwie rozstrzygnięcie całego Presidents Cup jeszcze przed niedzielnymi singlami. Na szczęście Lahiri wyczarował w końcówce dwa birdie, co dało jego drużynie jakże cenny punkt na osiemnastym dołku! Prowadząc 14.5/3.5 Amerykanie potrzebowali jednego, małego, niedzielnego punkcika, żeby zwyciężyć. Drużyna międzynarodowa potrzebowała cudu!
Nick Price, jako poważny kapitan, nie liczył na cud. Miał jednak jasno sformułowany cel. Jego drużyna miała być lepsza od Amerykanów w ostatniej odsłonie – jaką było 12 pojedynków jeden na jeden! Cel został zrealizowany, a „Międzynarodówka” pokazała charakter i to, że ona też potrafi nieźle namieszać, wygrywając sześć meczów i przegrywając oraz remisując po trzy batalie. Decydujący punkt zdobył dopiero w meczu nr.9 – Daniel Berger pokonując 2&1 Si Woo Kima!
Donald Trump zrobił to co bardzo lubi, czyli przeszedł do historii. Tym razem został on pierwszym urzędującym prezydentem USA, który wręczył Presidents Cup zwycięskiej drużynie! Na wszystko to patrzyła z pewną zadumą, majacząca w oddali Statua Wolności…
Następny Presidents Cup już za dwa lata, na kultowym polu Royal Melbourne Golf Club, aż w dalekiej Australii!
Tekst: Kasia Nieciak